W PL zjawisko charity shops chyba jest jeszcze niezbyt rozpowszechnione. W czasie ostatnich wakacji trafilam na tylko jeden taki sklep (Wwa, okolice Pl. Unii Lubelskiej).
A charity shops ciekawym zjawiskiem sa, bo – poza zbieraniem funduszy dla organizacji charytatywnych – sa nie tylko tanie, ale i miewaja zaskakujaca oferte. Jak pudelko czekoladek: czlowiek nie wie na co trafi, ale zawsze jest to cos smakowitego 😉 Wszyscy wiec zadowoleni z ich istnienia.
W Anglii charity shops tak wrosly w panorame miast – i wiosek – ze gdyby ich nagle zabraklo, spoleczenstwo doznaloby zapewne uszczerbku na morale – oraz ekonomii.
Moj ulubiony charity shop miesci sie w sasiedniej wiosce. A w nim same skarby: od mebli i akcesoriow wyposazenia wnetrz, przez ubrania do ksiazek.
Wyniuchalam u nich na przyklad moja biblioteczke. I gdyby nie gabaryty mojego pokoju, wyszukalabym jeszcze kilka innych bezcennych okazow.
Co do ubran z drugiej reki, to osobiscie mam traume z PRL-owskiego dziecinstwa, kiedy nalezalo nosic ubrania po kuzynach z RFN-u (same chlopaki w dodatku), wiec w doroslym zyciu nosze odziez tylko spod igly. Uginam sie, owszem, jesli w charity shop znajde przypadkiem calkiem nowa sztuke odziezy (w ten sposob kupilam nowiutkie spodnie Fat Face, kolor bardzo czerwony).
W moim ulubionym sklepie jest tez na pokuszenie kawiarnia. Porcje ciast wielkie jak dlon drwala. W dodatku, jakby rozpusty nie bylo malo, dookola kawiarni stoja regaly z ksiazkami. Na wyciagniecie reki. I najtansze na rynku (50 pensow za te z miekka okladka).
I jak ma Wasza Romka nie kupowac ksiazek? W koncu do biblioteczki domowej od dawna juz sie nawet pocztowki nie wepchnie. A dookola biblioteczki stoi kilka wiezyczek ksiazek… Wczoraj wiec bardzo nie chcialam nic wyszukiwac.
Wrocilam do domu z jednym Fowlerem (miejska bibioteka nie posiada) oraz Child 44 Toma Roba Smitha (dybalam na pozycje od jakiegos czasu, a biblioteka tez uparcie nie ma).
Wyglada na to, ze charity shops rownie zgubne jak pudelka czekoladek…
Dobranoc Panstwu.